Zamknij

Zdzisław Wardejn dla PAP Life: Emerytura Nie myślę o tym.

09:26, 29.01.2024 PAP Aktualizacja: 09:27, 29.01.2024
Skomentuj PAP PAP

PAP Life: Spotykamy się w warszawskim Teatrze Dramatycznym, miejscu niezwykle dla pana ważnym. To tutaj ponad 60 lat temu pan debiutował, później przez wiele lat był pan z tą sceną związany, występuje pan tu do dziś. Ale trudno nie zacząć naszej rozmowy od ostatnich głośnych wydarzeń w Teatrze Dramatycznym. Jak z pana perspektywy wyglądało to, co się tu stało?

Gdyby ktoś w sondzie ulicznej zadał przypadkowym przechodniom pytanie: "Kim jest Zdzisław Wardejn?", większość miałoby pewnie kłopot z odpowiedzią. Ale gdyby w takiej sondzie pokazywano jego zdjęcie, zapewne większość powiedziałaby, że to jest ten aktor, który grał docenta Mariana Wolańskiego w filmie "Kogel-mogel". On sam nie żałuje, że mimo bogatego dorobku aktorskiego jest kojarzony z tą postacią i bez chwili wahania zgodził się zagrać ją w piątej części tego filmu, którą od piątku można oglądać w kinach. Nam Zdzisław Wardejn mówi, dlaczego został aktorem, a nie inżynierem, jak wyglądała jego zawodowa droga, dlaczego w pewnym momencie rzucił pracę w teatrze i wyjechał w Bieszczady, czemu nigdy nie chciał wcielać się w postaci żołnierzy jak to się stało, że został wykładowcą w szkole teatralnej w Holandii.

 

Zdzisław Wardejn: Na początku muszę powiedzieć, że nie byłem bezpośrednim świadkiem tych zdarzeń, nie pracowałem osobiście z panią Moniką Strzępką, natomiast słyszałem różne żale wielu dobrych kolegów, których znam od lat. Moim zdaniem popełniono błąd w obsadzie dyrekcji. Sam byłem dyrektorem teatru i wiem, jak trudna jest to funkcja. Z jednej strony jest znudzenie teatrem konwencjonalnym i w związku z tym pojawiają się reżyserzy, który poszukują zupełnie nowego sposobu opowiadania. Ale co innego zrobić oryginalnie jedną sztukę w roku, na którą ludzie przyjdą z ciekawości, żeby zobaczyć coś innego, dziwnego, a co innego prowadzić w taki sposób tak ogromny teatr jak Dramatyczny. Ilu będzie chętnych na oglądanie czegoś takiego? Ile można zrobić dziwnych spektakli? Myślę, że teraz, po odejściu pani Strzępki, sytuacja powoli się normuje.

 

PAP Life: Ale tu nie chodzi tylko o dobór repertuaru i sposób realizacji przedstawień, ale też o mobbing, masowe zwolnienia aktorów w środku sezonu.

Z. W.: To prawda, że duża część zespołu odeszła lub została zwolniona. Ale znowu odwołam się do swoich doświadczeń reżyserskich i dyrektorskich. Poszukiwanie nowych metod nie jest czymś złym, bo przecież te stare już każdy zna. Ale te poszukiwania najlepiej odbywać z ludźmi młodymi, studentami. Kiedy byłem profesorem w szkole teatralnej w Holandii, sam to robiłem. Proponowałem swoim studentom, żeby grali w taki sposób, w jaki ja się bałem grać. Ale oni, młodzi przyjmowali, że tak można, a nawet trzeba, bo nie mieli tych oporów, które wynikają z wieku, całego bagażu doświadczeń zawodowych. Dziś wielu z moich studentów jest gwiazdami w Holandii, a o mnie mówi się, że stworzyłem szkołę maastrichcką. Ale kiedy takie eksperymenty robi się z zawodowymi aktorami, którzy mają 20, 30, a nawet 40 lat doświadczenia pracy w teatrze, to normalne, że oni reagują źle: "Mam udawać kozę w tej roli? Jak to, a po co?". Trudno oczekiwać od sześćdziesięcioletniego faceta czegoś nowego na scenie, jakiejś świeżości. Dlatego rewolucja w Teatrze Dramatycznym nie mogło się udać, choć wierzę, że pani Strzępka miała dobre intencje, chciała tę sceną wstrząsnąć. Ale skończyło się tak, jak się skończyło.

 

PAP Life: Wątek pana pracy w szkole teatralnej w Holandii jest mało znany. Jak to się stało, że został pan tam wykładowcą?

Z. W.: Na początku lat 70. skończyłem studia na Wydziale Reżyserskim Akademii Teatralnej w Warszawie, gdzie wcześniej skończyłem aktorstwo. Już wtedy trochę reżyserowałem, zrobiłem m.in. spektakl "Gwiazda" w Teatrze Prochownia. Któregoś dnia przyszedł na to przedstawienie dyrektor szkoły aktorskiej w Maastricht, chciał ze mną rozmawiać, żeby zaangażować mnie tam do pracy. Pomyślałem: "O Boże, teraz przez cały wieczór będę musiał z nim pić i być dla niego miły". No i wbrew sobie, bo jednak zależało mi na tej pracy, powiedziałem mu, że niestety nie byliśmy umówieni i nie mam teraz czasu. Skończyło się na tym, że poprosił mnie o adres korespondencyjny. Po jakimś czasie przysłał dla mnie zaproszenie, żebym przyjechał do nich wyreżyserować przedstawienie dyplomowe. No i tak to się zaczęło. Jeździłem do Holandii przez 10 lat, uczyłem w tej szkole, reżyserowałem. Potem w Polsce też mi się zdarzało reżyserować spektakle. Teraz już nie bardzo mi się chce. Przez jakieś pół roku byłem też dyrektorem teatru, ale to też mi nie odpowiadało. Trzeba mieć naturę dyrektora. A ja jej nie mam, o czym się przekonałem, kiedy musiałem zwolnić z pracy kolegów, którzy niespecjalnie mieli talent.

 

PAP Life: Wychodzi na to, że jednak aktorstwo było pana przeznaczeniem.

Z. W.: Trudno powiedzieć. Dorastałem w ciężkich czasach, więc moja mama zdecydowała, żebym poszedł do technikum energetycznego. Miałem mieć konkretny fach w ręku, potem może pójść na politechnikę. Ale mnie niespecjalnie interesowało mnie to, o czym uczono w tym technikum, więc często nie było mnie na lekcjach, mama pisała usprawiedliwienia, że jestem chory albo że ona zachorowała i muszę się nią opiekować. Kiedyś przyszedłem do szkoły i okazało się, że ma być sprawdzian z hydrauliki. Byłem oczywiście nieprzygotowany. Tego samego dnia jeden nauczyciel powiedział, że zapisuje chętnych do kółka dramatycznego, więc się zapisałem. Technikum udało mi się skończyć i wtedy powiedziałem mamie, że będę zdawał na aktorstwo. Była bardzo zawiedziona. Pochodzę z rodziny ziemiańskiej, moim bliskim aktorstwo nie kojarzyło się z niczym poważnym. Mama narzekała: "Jezus Maria, taki wstyd w rodzinie! Jak ja będę się tłumaczyć?". Ale potem zaakceptowała mój wybór.

 

 

PAP Life: A pamięta pan swój debiut w Teatrze Dramatycznym? To było 6 lutego 1961, premiera spektaklu "Rekonstrukcja poety. Jaskinia filozofów" według tekstu Zbigniewa Herberta.

Z. W.: Bardzo dobrze to pamiętam. Także dlatego, że wtedy się zorientowałem, że aktorstwo jednak nie jest dla mnie i muszę odejść z teatru.

 

PAP Life: Dlaczego?

Z. W.: Grałem wtedy syna Homera, który ślepnie i miałem między innymi takie kwestie: "Ojcze, ojcze, ze zdenerwowania…". Nagle na scenie okazało się, że mówię w jakiś nieprawdziwy sposób, chociaż się starałem i uważałem, że robię to dobrze. Zarządzono nawet specjalnie "próbę dla Wardejna", Jan Świderski mnie poprawiał do skutku, aż w końcu mówiłem dobrze. W szkole rozumiałem, że muszę grać tak, jak profesorowie chcą, bo przecież były stopnie. Ale po tej premierze dotarło do mnie, że teraz przez całe życie będę schodził ze sceny i sprawdzał: czy było dobrze, czy się podobało. I pomyślałem sobie: "Boże, co to za straszna profesja, taka niemęska". Po tej premierze zerwałem kontrakt z Teatrem Dramatycznym, ale dałem sobie jeszcze jedną szansę i pojechałem do teatru do Zielonej Góry.

 

PAP Life: Dlaczego akurat do Zielonej Góry?

 

Z. W.: Dyrektor tamtejszego teatru zgodził się na moje warunki, że będę grał role, w których będę obsadzony, w taki sposób jak ja chcę.

 

PAP Life: I od tamtej pory grał pan po swojemu?

Z. W.: Nie do końca. Kiedy widziałem, że widownia nie odbierała mojego grania, to rozumiałem, że jest niedobrze i trzeba czegoś innego poszukać. Wtedy trochę czułem się jak kłamca, przecież miałem grać po swojemu. Ale w Zielonej Górze bardzo dużo się nauczyłem, tam zrozumiałem, że w teatrze najważniejsza jest rozmowa z widzem. Widz musi czuć, że ten facet na scenie nie odgrywa jakiejś wyuczonej roli, tylko on sam przez to przeszedł i dzieli się swoimi przeżyciami. Wtedy człowiek na widowni patrzy i myśli: "Nie jestem sam". Po to właśnie jest teatr, po to czytamy książki - żeby nie czuć się samotnie.

 

PAP Life: Teatr nigdy pana nie znudził?

 

Z. W.: Nigdy. Oczywiście nie w każdej sztuce aktor ma możliwości, żeby taki dialog z widzem prowadzić, bo czasem gra niewielką rólkę. Ale na przykład w "Nerwicy natręctw", to jest taki spektakl w reżyserii Artura Barcisia, z którym jeździmy po Polsce, ja prowadzę widownię od początku do końca. Zagraliśmy to już chyba z pięćset razy, ale każdy spektakl jest inny, bo inni są widzowie. Kiedyś jakiś facet wszedł na scenę, podszedł do mnie i podziękował. Koledzy powiedzieli, że może był pijany, ale ja tego nie czułem. Pomyślałem sobie, że jednak on nikomu innemu nie podziękował, tylko mi. Czyli znalazł coś dla siebie w tym, co mówiłem, coś usłyszał.

 

PAP Life: Czuł się pan kiedyś odrzucony przez widownię, bo nie trafił pan do nich, nie przekonał ich do siebie?

Z. W.: Nie zawsze przekona się każdego, ale właśnie w Zielonej Górze kolega aktor nauczył mnie, co robić, żeby ludzie chcieli słuchać. Tam graliśmy dla ludzi z PGR-ów, których do teatrów zwożono traktorami, żeby była frekwencja na tych rosyjskich sztukach. Oni na widowni gadali, jedli, pili. A kiedy ten mój przyjaciel wchodził na scenę, to momentalnie robiło się cicho. To był prosty aktor…

 

PAP Life: Co to znaczy "prosty aktor"?

 

Z. W.: Taki, który niczego udaje, tylko wchodzi na scenę i jest tą postacią, którą gra. Od razu to czuje. Taki "prosty aktor" nie analizuje, nie poszukuje tak jak ja, tylko jest.

 

PAP Life: Taki był podobno Roman Wilhelmi.

Z. W.: Tak, Romek taki był. I ten mój kolega z teatru w Zielonej Górze też taki był. Ja go kiedyś zapytałem: "Co ty robisz, że oni cichną?". A on na to: "Po prostu patrzę na nich i sobie myślę: "K…, cicho, bo zabiję". Później przypominałem sobie te słowa w różnych momentach, na przykład jak w "Nocy listopadowej" mówiłem monolog Wysockiego: "Hej bracia, dzieci, żołnierze za broń". Jeździłem z tym po szkołach, występowałem trzy razy dziennie w trzech różnych miejscach. Wychodziłem taki rozwibrowany, że młodzież patrzyła na mnie i od razu milkła. Pewnie myśleli: "Lepiej być cicho z tym wariatem". A w stanie wojennym poszedłem do impresaria i powiedziałem, że chcę to grać siedem razy dziennie. Wchodziłem na scenę, tylko patrzyłem, czy ktoś nie podsłuchuje i zaczynałem: "Hej bracia, dzieci, żołnierze za broń". Była cisza jak makiem zasiał.

 

PAP Life: Chciał pan kiedyś rzucić aktorstwo?

Z. W.: W pewnym momencie prawie rzuciłem. Pracowałem wtedy w Teatrze Polskim w Poznaniu. Tam praca wyglądała tak, że dyrektor obsadzał nas właściwie w dwóch teatrach - dużym i małym. Nie wchodząc w szczegóły, efekt był taki, że po prostu nie miałem dnia wolnego. Byłem wówczas młody, miałem może 25 lat i dopadł mnie kryzys. Zastanawiałem się, czy ci ludzie na widowni mnie rozumieją, czy całe to aktorstwo nie jest jakimś oszustwem. Akurat usłyszałem, że szukają ludzi do ścinania drzew w Bieszczadach i postanowiłem się zgłosić. W brygadzie od razu nazwali mnie "aktorek", szybko ocenili, że nie nadaję się do ścinania drewna, więc rano, kiedy oni szli do lasu, to mnie wysyłali po wódkę do najbliższej do gospody. Było chyba z osiem kilometrów, tak sobie chodziłem w tę i z powrotem po tę wódkę. Któregoś dnia ci robotnicy wrócili z lasu wściekli, bo okazało się, że ktoś im źle obliczał te kubiki drewna. Przyjechał facet z dyrekcji i powiedział: "Wybierzcie sobie kogoś z waszej grupy i niech pojedzie do Łańcuta na kurs, jak to się prawidłowo oblicza". "Aktorek niech pójdzie" - zadecydowali. Po miesiącu siedzenia w papierach miałem dość. Na szczęście miałem dokąd wracać, bo przed tym wyjazdem w Bieszczady dyrektor teatru w Poznaniu dał mi trzymiesięczne wypowiedzenie i powiedział, że jak się w tym czasie rozmyślę, to mogę wracać. No i grzecznie wróciłem.

 

PAP Life: Poza teatrami w Zielonej Górze i Poznaniu, był pan w krakowskim Teatrze Rozmaitości, warszawskich teatrach: Narodowym, Nowym, Dramatycznym. Ale popularność przyniosły panu filmy i seriale. Bez większej przesady można powiedzieć, że grał pan wszędzie, z każdym i u każdego. W którym momencie stał się pan aktorem rozpoznawalnym?

 

Z. W.: Chyba od czasów serialu "Królowa Bona"? Reżyser Janusz Majewski chciał, żebym tam grał czarny charakter, a ja cały czas broniłem swojego bohatera, do ostatniego odcinka nie dawałem poznać, że on jest zły.

 

PAP Life: Nie lubił pan grać złych bohaterów?

Z. W.: Nie chodzi o to, że nie lubiłem ich grać, ale zawsze szukałem w nich dobra. Nie chciałem, żeby byli jednoznaczni. Przypomina mi się taka historia z planu. Mieliśmy zdjęcia w jakimś młynie i jedna pani mnie zapytała, kto jeszcze gra w tym filmie. Wtedy podałem nazwisko aktora, który był znany z grania czarnych charakterów. "O Jezu, jak ja go nie lubię" - zareagowała. "Czemu pani go nie lubi?" - zapytałem. "Bo on takich złych gra" - odpowiedziała. A gdy na to powiedziałem, że je też gram, to usłyszałem, że mnie lubi. Czyli mój sposób na granie czarnych charakterów odniósł jakiś skutek.

 

PAP Life: Ale podobno nigdy nie zagrał pan w niemieckiego żołnierza?

Z. W.: Zgadza się. Nie chciałem ich grać. Jestem pogrobowcem, mojego ojca zabili Niemcy. Prawdę mówiąc w ogóle nie grałem żołnierzy, jak dostawałem taką propozycję, to odmawiałem. Czułem, że się do tego nie nadaję. Kiedyś dostałem propozycję roli dowódcy w jakimś wojennym filmie. Powiedziałem do reżysera: "Nie mogę tego zagrać. Przecież jak krzyknę: +Naprzód za ojczyznę+, to myślisz, że widownia mi uwierzy?". Wiadomo, że bym kłamał. Wszyscy i tak będą wiedzieli, że zostałbym w okopach.

 

PAP Life: O takich aktorach jak pan mówi się "mistrzowie drugiego planu", bo chociaż nie grał pan głównych ról, to z ról drugoplanowych potrafił pan zrobić prawdziwe perełki.

Z. W.: Jakoś tak się składało, że te główne role do mnie nie przychodziły, ale ja też o nie specjalnie nie zabiegałem. Widziałem, jak główne role w filmie czy serialu mogą zdeterminować karierę aktora. I potem on już nie może grać na przykład Makbeta czy Hamleta. Tak było z Andrzejem Kopiczyńskim, który grał słynnego "Czterdziestolatka". Graliśmy wtedy razem w "Weselu". Kiedy on wchodził na scenę, od razu wszyscy na widowni szeptali, a jak jeszcze powiedział: "Chopin, gdyby jeszcze żył, to by pił", to robiło się takie zamieszanie, że nie dało się grać. A ja w teatrze zagrałem i Hamleta, i Płatonowa, i Konrada. Te wszystkie dużo role.

 

PAP Life: Teatr był dla pana ważniejszy niż film?

 

Z. W.: Zdecydowanie tak. Teatr to rozmowa z widzem, spotkanie, to miejsce, które może nawet kreować nastroje społeczne. W filmie tego nie ma. Kamera, akcja, stop, klatka i koniec. Chociaż i w filmie zdarzało mi się grać sceny teatralne. W filmie "Boże Ciało" zagrałem proboszcza, na końcu zdjęć miałem zagrać prowadzenie mszy, jedynie fragment z tego wszedł do filmu. Zebrali się ludzie z Jeślisk w Beskidzie Niskim, którzy byli tam statystami i siedzieli w ławkach na tej improwizowanej mszy. Reżyser Janek Komasa powiedział, żebym wygłosił jakieś kazanie. To miała być improwizacja, nie miałem tego w scenariuszu. Byłem zdany tylko na siebie. Mówiłem, że Boga trzeba szukać zawsze i wszędzie, we śnie, gdy popełniasz grzech itd. Patrzę, a kobiety w ławkach zaczęły płakać. To był prawdziwy teatr. Po zdjęciach ludzie przychodzili do mnie i prosili, żebym został u nich proboszczem, bo tak ładnie mówię.

 

PAP Life: To dowód pańskiego kunsztu. Ale jak mówimy o pańskim dorobku filmowym, to nie da się uciec od roli docenta Mariana Wolańskiego z komedii "Kogel-mogel". Słynny tekst pana filmowej żony, "Marian, tu jest jakby luksusowo", stał się ikoniczny i wszedł do języka potocznego. Na czym według pana polega fenomen Mariana Wolańskiego?

Z. W.: Lubimy go, bo on uosabia wielu z nas. Gdy czytałem scenariusz, to właściwie od razu zobaczyłem w jego historii dolę polskiego inteligenta, zawalonego pracą, przytłoczonego przez dominującą żonę, roszczeniowe dziecko, wymagającą matkę, wiecznie miotającego się, a równocześnie marzącego o pięknej miłości. Okazało się jednak, że kiedy wreszcie udało mu się te marzenia dogonić, bo rozwiódł się z żoną - heterą i ożenił z kobietą, o której śnił, to jego życie tak bardzo się nie zmieniło. Dalej jest zahukany, teraz pogania go kolejna żona, dalej słyszy: "Marian, zrób to, Marian, no co ty mówisz, Marian, pojedź, Marian załatw, zadzwoń" itd. Wielu mężczyzn zna to z własnego doświadczenia.

 

PAP Life: Pan też się rozwiódł i ożenił powtórnie.

Z. W.: O sobie mówić nie będę, bo nie chcę się żonie narażać. (śmiech)

 

PAP Life: Do kin trafił właśnie film "Baby boom, czyli kogel-mogel 5". Z aktorskiej obsady z pierwszej części, która powstała w 1988 roku, został tylko pan i Grażyna Błęcka-Kolska. Zastanawiał się pan, czy warto grać w kolejnej części tej komedii?

 

Z. W.: Nie, dlaczego miałbym odmówić? Zrobiła się z tego saga rodzinna, są nowe wątki, nowi bohaterowie i to jest moim zdaniem dobre. Życie się zmienia i my to pokazujemy w tych kolejnych częściach, dużo się dzieje, jest zamieszanie, wszystko się gmatwa. Ale przecież już w pierwszej części pada zdanie: "Jezu, jakie to życie ciężkie".

 

PAP Life: A życie jest ciężkie?

Z. W.: Może nie aż tak bardzo, ale my je sobie utrudniamy. A na trudności i problemy różnie reagujemy - jeden walczy, a drugi się poddaje. Ja należę do tych, którzy walczą.

 

PAP Life: Ciężki jest na pewno zawód aktora. A mimo to dzieci gwiazd często idą w ślady rodziców. W pańskim przypadku tak się nie stało. Ma pan trzech synów, ale żaden z nich nie został aktorem. Jak pan myśli, dlaczego?

Z. W.: Chyba muzyka ich odciągała. Najstarszy był członkiem grupy Gedeon Jerubbaal, grali reggae. Oczywiście buntował się przeciwko mnie, trochę się sprzeczaliśmy, bo nie chciał się uczyć. Kiedyś poszedłem na jego koncert, on w jednej piosence śpiewał: "Dlaczego mnie nie kochałeś, reggae, dlaczego cię w domu nie było, reggae", a druga zwrotka już była na "wy": "dlaczego mnie nie kochaliście, reggae, dlaczego was w domu nie było, reggae". Drugi syn buntował się przeciwko mnie i bratu. On z kolei grał trash metal. Poszedłem na jego koncert do Stodoły i usłyszałem mniej więcej to samo, może trochę innymi słowami: "dlaczego mnie nie kochałeś, thrash, dlaczego cię w domu nie było, thrash". Zarówno jeden i drugi syn musieli się trochę douczyć w szkołach muzycznych. Trzeciemu kupiłem pianino i niestety wszedł w rap. Dziś wszyscy się zajmują czymś innym, najstarszy trochę wraca do muzyki.

 

PAP Life: Te pretensje synów były uzasadnione? Dużo pana w domu nie było?

Z. W.: Pewnie tak, bo dużo pracowałem, często wyjeżdżałem, filmy kręciłem, grałem spektakle wyjazdowe. A nawet jak byłem w domu, to wieczorem wychodziłem do teatru, czasem potem trafiał się jakiś bankiet, rano znów próba i tak dalej.

 

 

PAP Life: Skończył pan 83 lata, ale na emeryturę się pan nie wybiera. Długo zamierza pan pracować?

Z. W.: Nie myślę o tym. Jeżdżę po Polsce ze spektaklem "Nerwica natręctw", który cieszy się dużym powodzeniem. Teraz przygotowuję nową rzecz - czytanie wybranych fragmentów dramaturgii jednego autora. Wychodzą aktorzy i czytają różne fragmenty roli, bez tej całej scenografii, grania, żeby nie męczyć widzów. Ale trzeba dobrze wybrać teksty, żeby obudziły wyobraźnię widza. To też będzie przedstawienie objazdowe. Ciągle jestem zajęty, nie mam chwili wolnej. (PAP Life)

 

Rozmawiała Izabela Komendołowicz-Lemańska

Ikl/ gra/

 

Zdzisław Wardejn - aktor teatralny i filmowy, reżyser. W 1961 roku ukończył studia aktorskie na Akademii Teatralnej w Warszawie, a w 1973 roku uzyskał dyplom na wydziale reżyserii na tej samej uczelni. Występował w teatrach w Zielonej Górze, Poznaniu, Krakowie i Warszawie. Popularność przyniosły mu role w filmach i serialach, m.in. "Królowa Bona", "Vabank", "Och Karol", "Bez miłości", "Zmiennicy", "Piłkarski poker", "Boże Ciało". Jednak najbardziej znaną rolę zagrał w kultowej komedii "Kogel-mogel". W postać docenta Mariana Wolańskiego wcielał się we wszystkich częściach tej serii. Najnowsza odsłona cyklu - komedia "Baby boom, czyli kogel-mogel 5" - trafiła do kin w piątek 26 stycznia. Dwukrotnie żonaty, ma trzech synów.

Co sądzisz na ten temat?

podoba mi się 0
nie podoba mi się 0
śmieszne 0
szokujące 0
przykre 0
wkurzające 0
facebookFacebook
twitterTwitter
wykopWykop
komentarzeKomentarze

komentarz(0)

Brak komentarza, Twój może być pierwszy.

Dodaj komentarz

0%